poniedziałek, 13 maja 2013


2 dzień wycieczki - ciąg dalszy

Rankiem  usłyszałem pukanie do drzwi. Otwieram.
 - Przepraszam!!! Jest mi strasznie głupio. Zasiedziałam się u ciebie i chyba za dużo wypiłam. Nie jestem taka jak sobie teraz pewnie myślisz.
- Uspokój się. Żałujesz czegokolwiek?
- Tak.
- Tak?
- Tak, że nie mieliśmy drugiej butelki!
Ona jest kochana!
- Wiesz, wyglądałeś mi raczej na nieśmiałego faceta, ale po wczorajszym wieczorze zmieniłam zdanie.
- Zasadniczo tak właśnie jest, ale są takie ilości alkoholu, które sprawiają, że umiem się przełamać - wyjaśniłem usprawiedliwiając swoje zachowanie.

Nie jest dobrym pomysłem wyprawa w góry, gdy boli cię głowa i gdy twój alkomat jeszcze parę godzin temu wskazywał 2,5 %. Nie jest również dobrą myślą powiedzieć młodzieży, że ich opiekunowie poprzedniej nocy robili takie rzeczy jak rozlewanie wina w kubkach czy dopracowywanie techniki usta usta. Ale bardzo dobrym pomysłem jest uświadomić ich, że w górach są nie tylko góry. Poinformowałem więc czekający na mnie tłum o konieczności wysłania kartek do rodziców, zrobieniu zakupów, wesołym miasteczku i obowiązkowym spacerze po Krupówkach. Na słowa - „dzieciaki macie dziś dzień tylko dla siebie” - wszyscy zareagowali chóralnym „HUUUUUURA”.

3 dzień wycieczki. Giewont. 1894 m. n.p.m.

Okazuje się, że kolory szlaków nie są odzwierciedleniem ich trudności. Całe życie myślałem, że szlak zielony jest banalnie prosty, a szlak czarny cholernie ciężki tak jak w karate, gdzie czarny oznacza najwyższy stopień wtajemniczenia. Nic bardziej mylnego. Kolor, którym oznaczony jest szlak nie ma związku z jego trudnością dla turysty pokonującego trasę pieszo. Ma natomiast znaczenie w przypadku szlaków narciarskich, gdzie kolor określa stopień trudności trasy. Ale przecież nie narty, a ciężkie, górskie buty oplatają moje nogi.
Jak się okazuje kolor czarny wyznacza krótki szlak dojściowy, kolor niebieski wyznacza szlaki dalekobieżne, żółtym znakuje się krótkie szlaki łącznikowe, niekiedy też dojściowe, zielonym zaś - szlak prowadzający do miejsc charakterystycznych.
To prawda. Podróże kształcą!
Z samego rana wyruszyliśmy na Giewont. Ja, Majka i 30 osobowy ogon. Po kilkudziesięciu minutach nogi zaczęły przypominać o swojej egzystencji. Jak na złość trafiliśmy na nieziemski upał. Słońce opiekało mnie z każdej strony jak toster grzanki, które jadłem dziś na śniadanie. W pocie czoła stawiałem noga za nogą, krok za krokiem. Z każdą sekundą byliśmy jednak coraz bliżej celu. Od ciśnienia wysokogórskiego dostałem boleści głowy. Nie dość, że kopyta to jeszcze bania. Kurwa! Majka widząc moją nieformę chwyciła mnie za ramię, wzięła na bok i zapytała co się dzieje. Gdy już przedstawiłem jej długi wykaz wszystkich swoich dolegliwości wpakowała mi do gęby dwie tabletki od bólu głowy, natarła nogi jakąś cuchnącą maścią i napoiła mnie litrem źródlanej, zimnej wody, po czym poczułem się jak nowy. Bez niej zostałbym w środku tych gór samiuśki i pożarłyby mnie wilki.
Widoki, które rozprzestrzeniały się wkoło były przepiękne. Ta natura, zieleń, klimat, te przepaście, wypasające się owce na łące. Przepiękne! Cudne. Wyśmienite. Wręcz doskonałe. Zakochałem się w górach. A to powietrze! Chętnie zapakowałbym je do jakiegoś słoika i przywiózł ze sobą do domu. Ku mojemu zaskoczeniu młode nogi moich podopiecznych niezaprawione jeszcze w takich maratonach dawały radę. I nikt nie marudził. Z wyjątkiem mnie. Ciągle coś było mi nie tak. A to spiekło mi kark, a to jakiś owad wszedł mi w bieliznę, albo poślizgnąłem się gdzieś o wystający kamień. Poza tym za często robiliśmy postoje, na których  sikałem gdzie popadnie nie czekając aż znajdę po drodze toy toya.
W górach dostałem lęku wysokości, którego przez całe życie nie miałem. Gdy spoglądałem w dół z odpowiedniej wysokości jakiś wewnętrzny głos kazał mi skakać. Dziwne uczucie.
Równo o 18 zdobyliśmy sam szczyt. Wszyscy byliśmy tacy dumni.
Górale to jacyś pajace. Wszystko by - my. Zrobilibymy, powitalibymy, kupilibymy, spierdolilibymy. Majka - ekspert językowy stwierdziła, że ich gwarę trzeba szanować i że powinienem się jej uczyć. Na Krupówkach stragan za straganem. Mnóstwo Curusiów i Bachledów, bac, gazdów i juhasów. Nie wiem czym różni się jeden od drugiego, a drugi od trzeciego i chyba nie potrzebuję tego wiedzieć. A oscypki wychodziły już same nosem. Wszędzie czuć było ich zapach. A tak poza tym to syćko super.
Mając czas tylko dla siebie, zapytałem spotkanego na Krupówkach, wzbudzającego we mnie zaufanie ulicznego artystę o to czy jest w okolicy miejsce, o którym mało kto wie, a które byłoby jednocześnie na tyle romantyczne by mogło w jakiś sposób zaimponować kobiecie. Ten wskazał mi taki obiekt i z dokładnością centymetra wytłumaczył jak tam dotrzeć zapewniając mnie, że na pewno nie będę żałował. W zamian za udzielone informacje i wyznaczone współrzędne poddałem się narysowaniu mojej karykatury w związku z czym 50 zł szybko zmieniło właściciela. Interes życia - pomyślałem. Moje duże uszy nie umknęły uwadze artysty. Ale z porównaniem mnie do nietoperza  przesadził.
Między późnym popołudniem, a wieczorem postanowiłem zabrać siebie i Majkę do niewysokiego punktu widokowego, położonego lekko na uboczu, zapuszczonego i chyba zapomnianego przez cywilizację. Na pewno zaś oryginalnego. Na sam szczyt czegoś w rodzaju baszty prowadziły wąskie, kręte, drewniane schody. Zgodnie z tym co wyczytałem w książce o zasadach dobrego wychowania, którą dostałem na urodziny, puściłem kobietę przodem, a sam zacząłem dreptać powoli z tyłu. Płeć piękna ma zdecydowanie za dużo przywilejów. Nie zdawałem sobie nawet sprawy, że to wszystko jest takie skomplikowane. Jeśli chodzi o schody mężczyzna powinien zawsze schodzić pierwszy. Chodzi o to żeby mógł on jako pierwszy otworzyć drzwi kobiecie znajdującej się tuż za nim. Natomiast wchodząc po schodach mężczyzna idzie stopień za kobietą w razie gdyby się poślizgnęła żeby mógł ją złapać. No to już znam przyczynę swoich niepowodzeń. Zawsze robiłem dokładnie na odwrót i zapierdalałem pod górę pierwszy, a na dół ostatni. Książki to jednak kopalnia wiedzy!
Wejście na górę zajęło nam ok. 4 minut. Na sam dach, który składał się z kilku drewnianych listewek trzymających się razem „na słowo honoru” wchodzi się przez małe drzwiczki. Wejście tu jest wyzwaniem dla ludzi szukających wrażeń, odważnych i pozbawionych lęku wysokości. Dokładnie takich jak nie ja.
Roztaczający się z góry krajobraz zrobił na mnie na tyle duże wrażenie, że umiałem znaleźć w sobie dokładnie 3 słowa dosadnie określające to miejsce - O ja pierdolę!
- Tylko spójrz Majka - mówiąc to zadarłem głowę do góry dumny, że mogę pokazać to miejsce właśnie jej.
- Pięknie, naprawdę, ale wyjaśnij mi dlaczego maszerowałam pierwsza? Przecież ty jako mężczyzna powinieneś iść przede mną i przecierać nieznaną mi drogę, prawda? I spojrzała na mnie w taki sposób, że poczułem się winny swojej niewinności.
- Ubezpieczałem cię. Jakbyś się poślizgnęła to kto by cię złapał, no kto?
- Wcale bym się nie poślizgnęła. Nie jestem dzieckiem. Chciałeś sobie po prostu popatrzeć na mój tyłek.
<Coś ty sobie wymyśliła?>
- Nieprawda! - zaprzeczam.
- Ależ tak. No to sobie popatrzyłeś przez te kilkadziesiąt schodów.
- Czy ty w ogóle słyszysz co do ciebie mówię? Ubezpieczałem cię.
Tak właśnie jest z babami. Wszystko idzie dobrze, a w jednej chwili coś sobie ubzdura i koniec. Cała mentalność kobiet.
 - Nawet drzwiczki musiałam sama sobie przytrzymać, otworzyć je i wejść pierwsza. A gdyby mi coś z góry na głowę spadło to co?
- Ale ci nie spadło!
- Ale mogło. Powinieneś wejść pierwszy i zbadać czy jest bezpiecznie. Skąd ja mogłam wiedzieć co mnie tu czeka.
- Przesadzasz. Nie jesteś małym dzieckiem!
- Otóż to. W ogóle nie umiesz obchodzić się z kobietą, wiesz?
- Tak myślisz?
- Tak właśnie myślę. Wszyscy jesteście tacy sami.
Majka otworzyła butelkę wody, po czym wypiła duże 2 łyki i po krótkiej pauzie wróciła do opieprzania mnie.
- No to widok miałeś przedni. Nałożyłam dziś obcisłe spodnie, bo skąd ja biedna mogłam wiedzieć gdzie mnie zabierzesz. Powiedz mi, podoba ci się chociaż moja pupa?
- Nie wiem, nie patrzyłem.
- Nie? Jest aż tak gruba i niezgrabna? Tak? No powiedz to!
- No dobrze, zerknąłem czasem.
- Czasem?
- Tak mniej więcej co piąty schodek.
- Tak rzadko? A co robiłeś między pierwszym, a czwartym schodkiem skoro dopiero w piątym za przeproszeniem wlazłeś mi w dupę. Czyli jednak wyglądam jak furgonetka.
- Co? O rety, co cię ugryzło? Majka! Ty normalnie majaczysz.
- Gorzej? Jak dostawczy załadowany chlupoczącym mięsem, tak?
- Dość! Masz najlepszą pupę na świecie. Dwa najbardziej apetyczne półdupki tworzące jedną zgraną całość. Patrzyłem na nie co schodek i mało brakowało, a z wrażenia spadłbym na dół. Zadowolona?
- Czyli jednak świnia jesteś! Tak właśnie myślałam.
Kobiecie nie dogodzi nigdy. Rozłożyłem ręce w akcie bezsilności.
Majka popatrzyła na mnie z grymasem na twarzy.
- No i zrobiło się niemiło. Przepraszam cię. Dziś mam po prostu taki zły dzień. Lokówka nawet włosów nie chciała mi pokręcić.
Na pewno ma okres!
- Nie lubię, jeśli ktoś zwraca uwagę wyłącznie na fizyczność. Właściwie to nie powinnam narzekać, bo wiem jak wyglądam i akceptuję siebie. Ale wiesz jak to jest z kobietami. Zawsze się do czegoś przyczepią. Zresztą, patrząc na mężczyzn kobiety często zwracają uwagę na ich tyłki, więc powiedzmy, że w pewnym sensie cię nawet rozumiem. Tak. Nawet masz rację. Nie mam do ciebie pretensji. Nie mówmy już o tym.
Ma okres jak nic! Książkowy przykład rozchwiania emocjonalnego.
- Władysław Anczyc, polski poeta i jednocześnie miłośnik gór stwierdził w 1864 roku - „Kto nie był w Tatrach i Pieninach ten nie był nigdzie i nic nie widział”. 150 lat później ja Majka podpisuję się pod tymi słowami dwiema rękami w związku z czym za rok jedziemy w Pieniny - podsumowała moja góraleczka i patrząc na mnie przyjaznym już wyrazem twarzy zrobiła nam zdjęcie na tle cudownego krajobrazu.

niedziela, 12 maja 2013


3 października. Poniedziałek. Wycieczka.

Mam wiele obaw, ale niewiele do stracenia. 80 zł dodatku? Jakby co to żadna strata. Wolę jednak za dużo nie rozmyślać.
Cel wycieczki: Zakopane. Trasa do przebycia: 250 km. Załoga pokładowa: 30 rozwydrzonych, rozkrzyczanych młodych ludzi z aspiracjami do dorosłości, kierowca z aspiracjami kierowcy rajdowego oraz dwoje opiekunów w osobach: ja Patryk, póki co bez żadnych aspiracji oraz młodsza aspirant Maja. Środek lokomocji – dwudziestoletni Ikarus.
Czuję, że ta podróż przyniesie jakiś bilans zysków i strat. Wiem, że to nie przypadek, że jadę właśnie z nią, tymi młodziakami i że ktoś dał mi zielone światło do bycia wreszcie odpowiedzialnym i poważnym człowiekiem. Patryku może już czas w końcu dorosnąć? A może  ja właśnie nie chcę dorastać. Może już zawsze będę Piotrusiem Panem. Chciałbym na zawsze zachować w sobie odrobinę dziecka, tego szaleństwa, tej bezpretensjonalności. Moje rozmyślania przerwała nagle Majka.
- Wziąłeś na pewno wszystko? No wiesz, kontakty do osób, z którymi mamy spotkać się na miejscu?
- Tak, wziąłem. Mam wszystko co trzeba.
- A choroby lokomocyjnej nie masz? Rzygać na mnie nie będziesz?
Ona jest urocza! Równo o 10. autokar zatrąbił dając znak, że ruszamy. Kierowca na dzień dobry pomylił trasę. Jak sam to określił - „jeszcze miesiąc temu ta droga nie była zamknięta”. Straciliśmy 20 km, ale to nic. Przecież każdemu droga nagle może się urwać. Razem z Mają siedliśmy na pierwszym siedzeniu.
- A mogę od okna? - zapytała. Wiem, że nie jestem tu po to aby oglądać widoki, ale od czasu do czasu byłoby miło zerknąć za okno. Gdy podróżuję uwielbiam obserwować, a najbardziej lubię te wciąż zmieniające się krajobrazy. No dobrze. To może skoro wszyscy spokojnie już siedzą to dowiem się czegoś więcej o naszej klasie.
- Naszej?
- Tak, naszej. Od momentu, gdy weszliśmy do tego autokaru ludzie, którzy tu siedzą są tak samo twoi jak i moi i ponoszę za nich wszystkich dokładnie taką samą odpowiedzialność jak i ty.
- Klasę dostałem właściwie w spadku po nauczycielce, która odeszła na emeryturę. Początkowo miał wziąć ich ktoś inny. Później odmówił i trochę przez przypadek złożono propozycję właśnie mi. Też ich nie chciałem, ale jak się okazało nie umiem mówić „nie”. Czasami zwracam się do nich żartobliwie - „dzieciaki”. Strasznie się wtedy denerwują, bo chcą być już tacy dorośli. Znamy się niewiele ponad miesiąc. To zdecydowanie za mało żeby sporządzić ich dokładny portret psychologiczny. Może właśnie ta podróż będzie ku temu dobrą okazją. W klasie oprócz naszego azjatyckiego skarbu mamy tez parę innych okazów.
- Okazów???
- Nazwijmy to wyjątkowych osobowości. Mamy swojego Billa Gates’a - klasowego informatyka Karola. Mamy ze soba coś wspólnego. Łączy nas miłość do nowych technologii. Są też dwie dziewczyny reprezentujące pokolenie różu. To Klaudia i Paula. Skupione są wyłącznie na swoim wyglądzie i bardzo wyszczekane, dlatego wolałem nie pytać po co wzięły szpilki w góry.
Opowiadając Mai o klasie, widziałem w niej skupienie, zaciekawienie. Ma w sobie jakiś wewnętrzny spokój, opanowanie. Dało się odczuć, że wypowiadane przeze mnie słowa nie trafiają jak kula w płot. Mało kto potrafił mnie tak słuchać. Z kolei, gdy ona mówi, czuję, że to ja zamieniam się w słuch. Jak na kobietę nie odbiega od standardów - trzepocze językiem jak najęta, ale w tym przypadku ilość przechodzi w jakość.
Po około godzinie spokojnej jazdy podeszła do nas Andżelika i zapytała czy któreś z nas nie ma przypadkiem leku o nazwie Aviomarin - w skrócie popularnego antyrzygacza. Dziewczyna była blada jak pergamin i cała chwiała się jakby za chwilę miała się na nas przewrócić. Leku nie miałem. Na szczęście Maja jest niezawodna i jak przystało na stuprocentową kobietę - w swojej torebce ma wszystko. Wśród masy kosmetyków i inny pierdół znalazła to, o czym ja powinienem pamiętać. Za chwilę zrobiliśmy przymusowy postój i położyliśmy Andżelę na ławce. Powdychała trochę świeżego powietrze i za parę minut poczuła się lepiej. Mało brakowało, a mielibyśmy przerzygane. A może liczyła na wskrzeszenie metodą usta - usta. Kto wie do czego potrafi posunąć się uczennica by zdobyć swojego nauczyciela.
W pewnej chwili Maja wybiła mnie z rytmu.
- Wiesz, masz takie fajne, duże uszy!
- Słucham?!
- Wiesz co to znaczy jak mężczyzna ma duże uszy? Zresztą nieistotne. Pójdę może na obchód i zobaczę co się dzieje z tyłu.
- Ale to ja powinienem iść. Zostań. Ja pójdę! - zaprotestowałem.
- Pójdziesz następnym razem. Siedź! - odprotestowała mnie Majka.
I pewnie znowu wyszedłem na niezdecydowanego faceta, który sam w życiu by sobie z niczym nie poradził. Pomyśli sobie teraz, że wziąłem ją tylko po to ażeby się nią wyręczać. Jestem nieudacznikiem, jeleniem, ofiarą losu. Zawsze czuję się lepiej jak sobie nawrzucam. W międzyczasie nadawania sobie coraz to nowych określeń zadzwonił telefon.
- Halo Apaczu! Chciałem zapytać jak się miewa przywódca plemienia na polowaniu?
- Nie wygłupiaj się. Błażej, powiedz mi co to znaczy jak mężczyzna ma duże uszy? Słyszałeś coś o tym?
- A co to, telefon do przyjaciela? Nie wiem, może, że dobrze słyszy. Mów co robi twoja plemienna żona. Robiłeś już jakieś podchody? Jakiś bajer już był?
- Jaka znowu żona? Majka jest na obchodzie.
- Gdzie? Słabo cię słyszę. Mów głośniej.
-  O - B - C - H - Ó – D.  Taki zwyczaj plemienny. Nie wiesz?
  Co za kretyn. Matko jedyna.
- A proponowałeś jej żeby zamieniła twój software na hardware czy jeszcze o takich rzeczach nie rozmawialiście? Pewnie to jeszcze nie ten etap znajomości co? Będę już kończył, opowiesz mi wszystko jak wrócisz.
Debil, kretyn, idiota. Zepitetuję go odpowiednio jak tylko wrócę. Nie wiem jak to się stało, że taki świntuch został moim przyjacielem.
W życiu już tak jest. Albo człowiek ma żonę, dzieci i mnóstwo spraw z tym związanych albo jest samotnym wojownikiem i jeździ po świecie w poszukiwaniu swojej drugiej połowy. Ile ja bym dał żeby mnie teraz jakaś dzida Amora trafiła. Ja już nie chcę polowań. Chcę już mieć co upiec i się tym móc cieszyć.
W międzyczasie koło mnie pojawiła się z powrotem moja jasnowłosa odmiana Pocahontas.
- Następnym razem rzeczywiście pójdziesz ty - rzekła lekko zdegustowana. - Wszyscy się na mnie jakoś dziwnie patrzą, ale może to tylko moje odczucie.
- Nie martw się. Są po prostu jeszcze nieufni - podsumowałem.
„Mężczyzna, który ma duże uszy jest wyśmienitym kochankiem” - zaesemesował mi po chwili Błażej.
No to pięknie. Poprzeczka  postawiona wysoko – pomyślałem.

Wieczór.

Cali i zdrowi! Wszyscy! Nawet kierowca, który momentami jechał jakby startował w rajdzie Paryż - Dakar - Zakopane. Schumacher się znalazł. Przynajmniej nadrobiliśmy stracone na początku kilometry. Majka jest niesamowita. Ponad normę troskliwa. Cały czas robiła obchody, mimo, że protestowałem. Patrząc na nią człowiek widzi od razu dobrą, ciepłą, serdeczną osobę. Przegadaliśmy całą drogę. Świetnie się rozumiemy. Jest bardzo otwarta. Opowiadała o swoim psie Tajsonie, z którym teraz mieszka, nadopiekuńczej mamie i zazdrosnym o wszystko tacie oraz o tym, że bycie nauczycielem to dla niej powołanie.
Zatrzymaliśmy się z dala od centrum, w zaciszu, w uroczym zakopiańskim domku, gdzie wynajęliśmy całe piętro. Młodzież dostała pokoje 8 osobowe. Ja i Majka jako ci wyżej postawieni - po jednoosobowym. Jutro z samego rana wyruszamy w trasę. Znając życie będę musiał wszystkich budzić, bo lenie będą spały jak najdłużej.

2 dzień wycieczki.

Godz. 9.

- Patryk wstawaj!!! Wszyscy na ciebie czekamy - słyszę krzyk jakiejś rozmazanej osoby.
Jako, że ciekawie zaczynającego się snu nie należy przerywać odwróciłem się na drugi bok, nakryłem kołdrą i dalej wskoczyłem w objęcia Morfeusza.
- ZŁAŹ Z TEGO ŁÓZKA! JUŻ PO 9!!! - znowu ktoś wrzeszczy.
Będąc między snem, a jawą, w miejscu gdzie się jeszcze śpi, ale już kojarzy, spojrzałem na zegarek i zobaczyłem przeraźliwą dziewiątkę z przodu. Rzuciłem dwie cholery i wyskoczyłem z wyrka na baczność jak szeregowy na widok kaprala.
- No cholera cholera, już szłam do łazienki po wiadro wody - krzyknęła Maja.
- Będę gotowy za 5 minut. Zbieraj dzieciaki i zaraz ruszamy.
- Ale oni już dawno zebrani czekają na zewnątrz. Dzwoniłam do ciebie na komórkę - nie odbierałeś. Potem zapukałam, ale tez nie odpowiadałeś. Martwiłam się więc weszłam do pokoju. Mam nadzieję, że nie masz mi tego za złe.
Martwiła się o mnie. Jak ja uwielbiam jak się o mnie ktoś martwi.
Postanowiłem, że pierwszego dnia pójdziemy na Gubałówkę. Oczywiście wszyscy się ucieszyli. Zawsze słynąłem z genialnych pomysłów.
- A może podjedziemy kolejką proszę pana? - zapytała mnie tuż przed wejściem na trasę Klaudia.
- A gdy idziesz do sklepu, który jest tuż za rogiem to jedziesz autobusem?
- Nie!
- No to już wiesz, dlaczego nie podjedziemy kolejką.
Na sam szczyt dotarliśmy po 1,5 godziny. Wszyscy zmęczeni, ale zadowoleni. Zdobyliśmy pierwszą górę! Cieszyłem się jak małe dziecko. Co najmniej tak jakbym zdobył Mont Everest. Gdyby nie Maja i reszta gapiów oflagowałbym to miejsce i podpisał się: - Tu byłem. Patryk. Jeszcze dobrze nie weszliśmy, a niektórzy chcieli już schodzić, a dokładnie zjeżdżać. Klaudia tym razem znalazła znakomity pomysł na ewakuację.
- Proszę pana, a może chociaż zjedziemy kolejką. Bo wie pan, gdy ja wracam ze sklepu z zakupami to zawsze biorę jakiś transport.
Na szczęście góry to nie market ze sklepami, a taksówka to nie kolejka górska. Dlatego jako ten zły żandarm przygotowałem wszystkich na zejście o własnych siłach i poleciłem żeby każdy rozsmarował swoje mięśnie.
Podczas gdy wszyscy robili sobie zdjęcia korzystając z chwili swobody zrobiliśmy razem z Majką mały piknik.
- A ty nie wziąłeś sobie nic do jedzenia? - zapytała. Biedactwo. Na pewno jesteś głodny. Proszę, weź kanapkę - mówiąc to siłą wsadziła mi do ust 2 kromki chleba z szynką, ogórkiem i pomidorem. Jesteś moim 31 dzieckiem. O ciebie również muszę dbać - podsumowała.
Ja pierdolę! Normalnie przedszkole. Kiedy ja wreszcie dorosnę?
Mimo wszystko uwielbiam być dzieckiem! Choćby tym 31.
Jedną z gubałówkowych atrakcji czekających na turystów jest tzw. zjeżdżalnia grawitacyjna. Specjalnym wózkiem, wyposażonym w hamulec ręczny, którym w każdej chwili można zahamować zjeżdża się w dół. Po pokonaniu całego toru, którego długość wynosi 750 metrów, na górę wjeżdża się specjalnym wyciągiem, odstawiającym nas z powrotem na miejsce. To  taka Formuła 1 postawiona w pionie. Najwięcej radości daje tzw. „stukanie się”. Gdy zobaczyłem tor od razu pomyślałem, że to coś dla takich małych chłopców jak ja. Zresztą dziewczyny również oszalały. Majka wepchała się nawet przede mną. Tuż za nią ja, a za nami młodziaki. Po chwili świat przestał istnieć. Wszedłem w temat jak dziecko w bajkę. W ogóle nie hamowałem! Dopędzałem wózek przede mną i stukałem go ile się tylko dało.

Wieczór.
Właśnie ścieliłem łóżko, gdy do pokoju ktoś zapukał. O tej porze? - pomyślałem. Otwierając drzwi moim oczom ukazała się ona.
- Maja???
- Tak! A co? Niepodobna? Mogę wejść?
- Jasne, śmiało.
- Właśnie wróciłam ze sklepu. Chyba ci jeszcze nie mówiłam, ale uwielbiam dobre, wytrawne czerwone wino. Więc gdy zobaczyłam na półce tę wołającą „kup mnie” butelkę nie mogłam jej tak po prostu samej tam zostawić. Generalnie rzadko kiedy piję alkohol, ale do kieliszka wina mam słabość jak do niczego innego. Pomyślałam sobie jednocześnie, że to takie nieludzkie pić w samotności, a że właśnie przechodziłam koło ciebie …
Akurat! Ściemnia jak cholera! Ale mam w życiu jedną podstawową zasadę. Nigdy nie przepuszczam takich okazji.
- Świetnie, że wpadłaś. Jest tylko jeden problem. Chyba nie mamy tu kieliszków. Są tylko plastikowe kubki.
- Ale umawiamy się, że wypijemy tylko po jednym, dobrze? Skosztujemy czy dobre, a potem natychmiast zamykamy butelkę. Jutro rano wstajemy. A właśnie. Czy wymyśliłeś już gdzie pójdziemy? - zapytała kładąc na stół dwa kubki.
- Jeszcze nie wiem.
Byłem zdumiony. Piękna kobieta przychodzi do mnie wieczorową porą z butelką wina pod pachą. Czy ja gram w jakiejś brazylijskiej telenoweli? Jakieś Truman Show?
Gdy byłem mały moja mama zawsze z ciekawością oglądała południowoamerykańskie tasiemce. Tam zawsze wieczorem ktoś do kogoś przychodził z jakąś butelką. Nigdy jednak nie wiedziałem w jakim celu i co było dalej, bo mama zawsze w tym momencie wypraszała mnie z pokoju.
- No to toast! Za co wypijemy? - zapytała Majka podnoszą w górę wypełniony po brzegi plastikowy kubek.
- Może za …
- Może za naszą klasę? - zaproponowała.
- Świetny pomysł. Za naszą klasę - przytaknąłem.
Po pierwszym kieliszku nastała niezręczna cisza. Po pierwszym kubku znaczy się. W końcu była umowa - pijemy tylko po jednym. Z drugiej strony byłem przekonany, że każde z nas chętnie by tę umowę wypieprzyło za okno.
Chwyciliśmy swoje kubki i przesiedliśmy się z niewygodnych krzeseł na miękkie łóżko. Oparliśmy się wygodnie plecami o ścianę, nogi krzyżując po turecku. Przeniosłem się jakby o 15 lat wstecz w czasy, gdy takie wycieczki jak te zaliczałem jako uczeń, a picie alkoholu było czymś zakazanym.
- A co to jest - zapytała.
- Co?
- To co leży na stole.
- Chodzi ci o alkomat. To jest mój prezent urodzinowy. Sam nie wiem po co wziąłem go za sobą.
- To ty miałeś urodziny? Kiedy??? Nic nie mówiłeś!
- 3 tygodnie temu. Żadna rewelacja. Nie lubię swoich urodzin. Nie rozmawiajmy już o tym.
- Ależ właśnie tak!
- Wiesz, myślałem, że w taki szczególny dzień jak trzydzieste urodziny stanie się coś wyjątkowego. Coś co mnie zaskoczy, sprawi, że zapamiętam je na długo. A było jak co roku. Nawet wino, które czekało na mnie od urodzenia nie miało jednak tego smaku. Jestem zdegustowany, rozczarowany. Myślałem, że gdy pęknie ta bariera czasowa to będzie to jakiś nowy etap w moim życiu, a ja z tego dnia zupełnie nic nie pamiętam. Gdzieś tam po ciuchu marzyłem, że ktoś wymyśli coś niespodziewanego, że z wrażenia podskoczę do góry.
- Muszę zdecydowanie wypić twoje zdrowie - rzekła Majka.
- Ale umowa!
- No tak umowa, ale jeszcze 15 minut temu nie wiedziałam, że miałeś urodziny, a to zmienia warunki naszego uzgodnienia. Chyba nie masz nic przeciwko? Przecież to ważne wydarzenie.
Po wypiciu drugiego kie… , kubka(!) lekko zaczęło kręcić mi się w głowie.
- To wino jest jakieś mocne. Strasznie kopie w beret! - dałem odczuć żebyśmy pili ostrożnie.
- Na butelce jest, że 20, ale ci Rosjanie to zawsze co innego piszą na etykietach. Zainwestowałam w butelkę 20 procentowego wina i powiem ci, że żaden bank nie da nam lepszej lokaty.
- Ale zaraz, jacy znowu Rosjanie?
- W sklepie, w którym kupowałam sprzedawał Rosjanin. A skoro na etykiecie są rosyjskie znaki to wygląda na to, że to rosyjskie wino. Nie wiem, może oni maja jakiś inny przelicznik, ale mi naprawdę smakuje. Jest bardzo słodkie. A tobie?
- Jest świetne.
Niezręczna cisza zapadła po raz drugi. To jedna z tych chwil, kiedy chcesz coś zrobić, a nie możesz albo chcesz, ale za mało wypiłeś. Cisza sama w sobie może być romantyczna i ta nawet chyba była, ale nie wiedziałem jak odbiera to moja współtowarzyszka, więc w rozpaczliwym poszukiwaniu jakiegoś tematu nagle wystrzeliłem:
-  Zagrajmy w procenty!!!
-  Przepraszam??? Jakie procenty?
- To wyśmienita zabawa. Posłuchaj. Pijesz, a potem mierzysz. W ten sposób sprawdzasz swoją wytrzymałość.
- Wchodzę w to! - wykrzyknęła.
Wyniki były następujące:
Ja: 0,3.
Ona: 0,9.
- Jak to możliwe Maju? Piliśmy równo. Rozumiem, że nasze masy ciała są inne, ale coś tu jednak nie gra.
- Wytłumaczenie jest proste. Tego również ci chyba nie mówiłam, ale uwielbiam słodycze. Zresztą każda kobieta je uwielbia. Zapamiętaj to sobie. Jeśli będziesz chciał kiedyś kupić jakiejś kobiecie prezent to kup jej albo słodycze albo kwiatki albo najlepiej to i to. Ale wracając do tematu. Gdy byłam na obchodzie w pokoju naprzeciwko dziewczyny poczęstowały mnie bardzo dobrymi czekoladkami. Były tak dobre, że aż zapytałam gdzie można takie dostać. Niestety nie dostałam odpowiedzi, ale teraz już chyba domyślam się dlaczego. One były z nadzieniem wiesz już chyba jakim. Ale w smaku są przepyszne. Ne wiedziałam, że mają w sobie jakiś alkohol. Patryku, nie może być tak, że ja mam więcej we krwi niż ty. Musisz uzupełnić swój stan do mojego poziomu. Inaczej mówiąc musisz wypić jeszcze jeden kubek. Właśnie nowelizuję naszą umowę, która brzmi teraz następująco: kobieta nigdy nie może mieć więcej promili w organiźmie od mężczyzny.
Powołując się na znowelizowaną ustawę o alkoholizmie zaliczyłem trzeci kubek wyjątkowo mocnego ruskiego wina. Majka podała mi alkomat w celu sprawdzenia czy wyrównanie szans nastąpiło już teraz czy potrzebna będzie pomoc jeszcze jednej dolewki. Okazało się, że „już teraz”
Po pół godziny przestaliśmy juz liczyć. Umowę już dawno szlak trafił i nikt nie miał o to do nikogo pretensji. Oddaliśmy się już wyłącznie sympatycznemu stanowi chwili, którego nikt nie miał zamiaru przerywać. Czasami warto jest łamać zasady. Gdy siedzieliśmy tak na łóżku blisko siebie popijając nasz cudowny trunek wpadłem na pomysł jeszcze większego nasycenia tej chwili romantycznością. Nastawiłem muzykę. W radiu leciał Sting. Poszukałem też świec, które znalazłem w kuchennej szafce. Zawsze byłem typem romantyka idealisty, wierzącym w miłość od pierwszego wejrzenia i łykającym naiwnie wszystkie mdławe romansidła. Posiadam wysoki stopień samoświadomości, więc doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że w dzisiejszych czasach romantyzm zazwyczaj przegrywa z prozą życia, ale czasami warto żyć złudzeniami.
W oczach Mai nie odbijała się już tylko moja sylwetka, ale również płomyk świeczki, którą postawiłem na stoliku. Wiedziałem, że jeśli teraz się nie odważę to druga taka chwila nigdy nie nadejdzie. Używając języka przyrodniczego - 90 % facetów na moim miejscu dokonałoby konsumpcji zwierzyny na miejscu.
W pewnej chwili, gdy nasze głowy były już tak blisko siebie, że przestępstwem byłoby tego nie zrobić popełniłem wielkie „fo pa”  pytając moją zwierzynę czy mogę ją pocałować.
- Pierwszy raz widzę mężczyznę, który prosi o pozwolenie - odparła z lekkim zdziwieniem na twarzy.
Mając już pewność, że nie dostanę w pysk nasze usta zaczęły się lekko dotykać by z każdą kolejną chwilą nabierać coraz większej śmiałości aż do momentu całkowitej ustnej bezwstydności. Była to najpiękniejsza, najcudowniejsza i najbardziej romantyczna seria pocałunków wystrzeliwana niczym kamyki z procy.
W jedną noc przeżyłem 30 lat! Było CUDOWNIE!

3:00 w nocy.
Ona – 1,8%
Ja - 2,5 %
Wygrałem!


sobota, 11 maja 2013


Nowa funkcja wychowawcy klasy, którą pełnię od paru dni to nie jest jednak bułka z masłem.
Z młodymi są same problemy. Dopiero co zaczął się rok szkolny, a ta zgraja chce już wycieczki. Gdy trzymani są w granicach muru szkolnego to daję sobie z nimi jeszcze jakoś radę, ale jakby tak wypuścić to plemię na wolność?? Póki co staram się o tym nie myśleć.
Bardziej istotną informacją jest to, że szkoła zatrudniła nową nauczycielkę. Widziałem ją dziś na korytarzu. Ładna. Bardzo ładna. Używając gwary moich uczniów powiedziałbym – „lala konkret, takie owale, że aż namiot się otwiera”. Nie wiem nawet jak jej na imię. Nie wiem też czego uczy. Jest zgrabną blondynką. Co tu dużo mówić. „Lala konkret!”

14 września. Środa.

Przebywając w pokoju nauczycielskim zauważam jasnowłosą piękność. Postanawiam, że do niej podejdę i przedstawię się. Jestem nieśmiałym mężczyzną. Typ wrażliwego romantyka z gitarą. To już najwyższy czas wziąć się w końcu w garść, spiąć dupę i zacząć szukać sobie partnerki na życie. Polowanie uważam za otwarte. Uderzyłem więc śmiałym krokiem, na wdechu. Wyprostowana pozycja ciała, klatka wysunięta do przodu, uśmiech mówiący nie mniej, nie więcej tylko - jestem fajnym facetem. Podchodzę więc i zaczynam.
- Dzień dobry, jestem Patryk, uczę tu informatyki.
Zamiast kontynuować dobrze zaczętą rozmowę nagle zawieszam się jak Windows 95 i zapada niewskazana cisza. Nie wiem czy przewinąć szpulki i cofnąć się do samego początku czy może zrobić jakiś niespodziewany zwrot akcji i rzutem na taśmę powiedzieć jej coś w stylu - jest pani piękna jak słoneczniki Van Gogh’a! Nie ma jednak chyba nic gorszego niż komplementować kobietę mówiąc jej, że jest do czegoś lub kogoś podobna, bo każda pragnie być przecież wyjątkowa. Słoneczniki więc odpadają. Młoda nauczycielka widząc niepewność oraz mój dziwny wyraz twarzy popatrzyła na mnie jak na abstrakcyjny obraz w galerii sztuki. I tak też się czułem. Jak pojęcie oderwane od rzeczywistości. Na domiar złego zaczerwieniłem się. Zawsze czuję, gdy mam na policzkach rumieńce. Przerywając jakoś akt milczenia dodałem:
-  Jeśli szukałaby pani jakiejś sali, chętnie pomogę!
-  Dziękuję, ale po co ten wersal?  Zbędne konwenanse. Majka jestem. Mówmy sobie na ty!
Uwielbiam bezpośrednie osoby. Pewnego razu w analogicznej sytuacji zaproponowałem kobiecie przejście na ty wyciągając jako pierwszy dłoń w jej kierunku. W odpowiedzi dostałem do ręki słuchawkę od telefonu, który stał tuż obok niej na biurku. Dziś już wiem, że w tych sprawach inicjatywa wychodzi zawsze od płci pięknej.
- Uczę polskiego. To mój pierwszy dzień - dodała po chwili podając mi pewnym ruchem swoją delikatną dłoń.
To było najdłuższe 30 sekund mojego życia. O rety! Spieprzyłem to jak nie wiem co! Jak to się dzieje, że zawsze, gdy zaczynam rozmowę z kobietą, która mi się podoba to zapominam języka w gębie, choć na chwilę przed jestem bohaterem. Jako nastolatek siedziałem za dużo przed komputerem. Wolałem Tetrisa od randek no to teraz mam!
Liczba nowych słówek, których nauczyła mnie dziś młodzież: jedno. Migacze - piersi kobiece.
Majka, nauczycielka polskiego. Ona to ma dopiero migacze. Ale bym sobie włączył kierunkowskaz!

Dostałem wezwanie do pokoju nauczycielskiego. Otrzymałem podwyżkę, a właściwie dodatek funkcyjny za bycie wychowawcą klasy. Nareszcie - pomyślałem! Kwota 80 zł sprowadziła mnie jednak szybko na ziemię. Myślałem o zaproszeniu paru znajomych na oblewanie tego sukcesu, ale szkoda było mi wydawać cały dodatek na butelkę wódki i zakąskę. Szkoda, bo byłaby okazja pobić rekord procentowy, a tak alkomat będzie czekał na inną okazję.

19 września. Poniedziałek.

Blond piękność minęła mnie na korytarzu. Uśmiechnęła się do mnie. Oduśmiechnąłem się. To dobry znak. Ludzie nie szczerzą do siebie zębów ot tak, bez powodu, a już na pewno nie kobiety.
Młodzież coraz częściej domaga się wycieczki. Przyparli mnie do muru. Zaszantażowali, że jeśli nie pojedziemy na początku października to wyląduję na latającym dywanie u dyrektora.
Wieczorem wpadłem na genialny pomysł połączenia przyjemnego z pożytecznym. Tradycją jest, że na każdą wycieczkę szkolną jedzie co najmniej dwóch opiekunów. Mógłbym więc zabrać ze sobą Maję. Byłaby świetna okazja do bliższego poznania się.
Następnego dnia rano zgłosiłem swoją chęć zorganizowania wyjazdu. Uzyskałem nawet wstępną zgodę dyrektora. Zaproponowałem Zakopane na co jednogłośnie zgodziła się cała klasa. Jesień to doskonała pora na górskie wędrówki. Przede mną teraz najtrudniejsze zadanie. Rozmowa z Mają. W tym celu zostałem na jednej z długich przerw w pokoju nauczycielskim zwanym w pewnych kręgach pokojem zwierzeń. Widząc swój cel siedzący przy stoliku zacząłem skradać się do niego jak myśliwy do lisa. W końcu zacząłem.
- Dzień dobry. Czy już się u nas zaklimatyzowałaś?
-  Cześć Patryku - odpowiedziała miłym głosem.
Chyba mam syndrom bycia zbyt miłym gościem przez co prawdopodobnie jestem dziś singlem. Kobiety nie lubią grzecznych, za to szaleją za niegrzecznymi chłopcami. Powinienem więc podejść, trzepnąć dziennikiem o stół, coś po drodze przewrócić i wykrzyczeć jej prosto w twarz - bierz mnie, bo zaraz spłonę!!!
- Mam dla ciebie propozycję. Na początku października wybieram się ze swoją klasą na wycieczkę i potrzebuję jednej osoby do pomocy. Pomyślałem o tobie - mówiąc to  spojrzałem jej w twarz w oczekiwaniu na to, że jednak  się zgodzi.
- A jaka jest ta twoja klasa? Powiedz o niej parę słów - zapytała z zainteresowaniem.
- Spokojni, dobrze ułożeni, bez młodzieńczego buntu, bez nałogów. Uwielbiają język polski - podkreśliłem. Czytają mnóstwo książek. W końcu to humanistyczna klasa. Na pewno znalazłabyś z nimi wspólny język.
- Naprawdę? Nie mają w sobie buntu? To nuda! Już ja im pokażę bunt! Jadę!
Mówisz poważnie czy żartujesz?
- Oczywiście, że poważnie. Będzie super!
- Mamy też jeden azjatycki egzemplarz - dodałem. Jedna z dziewczynek jest z Japonii, Chin,  może to nawet Wietnam lub Korea. Nikt do końca tego nie wie. Ma na imię Aiko, ale spokojnie. W tej rodzinie podobno to ojciec jest skośnooki, a matka Polka. A tak poza tym to wszyscy normalni. Więc tak jak ci powiedziałem to poukładana klasa. Nie powinno być z nimi żadnych problemów.
- Dobrze! Więc jedziemy! Ale oni na pewno są tacy jak mówisz?
- Absolutnie tak!
Postanowienie - od jutra nie kłamię.

Zastanawiam się czasem jak to się dzieje, że mimo różnicy wieku ludzie potrafią się sobą zainteresować na tyle poważnie by się w sobie zadurzyć.
Zakochała się we mnie uczennica! Chyba. To widać tak jakby. Ciągle na mnie patrzy, zerka, podgląda, przygląda. Cały czas się do mnie śmieje i puszcza zalotne oczka. Ostatnio położyła mi na biurku karteczkę z napisem: „Ma pan świetny sweter”. Zawsze marzyłem o młodszej żonie, ale nie o siedemnastoletniej. Duża różnica wieku między partnerami może, lecz nie musi być problemem, ale ona przecież nie tak dawno przestała sikać w pampersy. Chyba dam jej kosza!
A na imię jej Andżelika.

piątek, 10 maja 2013


ŻÓŁTY, JESIENNY LIŚĆ.

Każdy z nas to kiedyś miał. Taki moment, kiedy uświadamiasz sobie, że doszedłeś w końcu do czegoś co być może zmieni twoje życie.
Nie jestem pewien czy była to właśnie ta chwila, ale zapewne dawała ona początek czegoś nowego. 
Jakieś otwarcie nowej karty. Tak, był to mój mały Wind of change.

1 września 2012. Czwartek.

Spoglądam na rozradowaną twarz człowieka, który dokładnie 2 lata temu przyjmował mnie do tej pracy. Tak samo jak wtedy tak i teraz cieszy się jak głupi do sera. Ten typ tak ma.
- Lepszej decyzji podjąć nie mogłem. Jest pan młodym, zdolnym i odpowiedzialnym człowiekiem z głową pełną pomysłów. Całe grono nauczycielskie było jednogłośne. Nie mieliśmy żadnych wątpliwości co do pana osoby - rzekł dyrektor patrząc prosto w moje przestraszone powagą sytuacji oczy.
-  Ale…
- Ależ oczywiście, że wszystko będzie dobrze. Zaufaliśmy właśnie panu i mam nadzieję, że żadna ze stron się nie zawiedzie. To wyjątkowa chwila. Nominuję pana na wychowawcę klasy 3e! - kontynuował z dumą dyrektor.
Nieodwołalnie i bez cienia wątpliwości powiem mu stanowcze „nie!” Nie nadaję się do tego. Odgarnąłem grzywkę z czoła, przełknąłem ślinę i zacząłem powoli dukać.
 - Dziękuję za uznanie, ale w moim odczuciu jestem jednak za mało doświadczony, nieobyty, nie do końca odpowiedzialny. Składam odmowę.
Ale mu pokazałem, chyba wreszcie nauczyłem się mówić „nie”
- Zaczyna pan za godzinę, może pan już wyjść!
- No to może ja jednak spróbuję!

Postanowienie - od jutra zapisuję się na kurs asertywności!

Wieczorem zadzwoniła do mnie mama. Dostałem zaproszenie na rodzinny obiad. To dobra jak i zła wiadomość. Dobra, bo właśnie nie mam w lodówce nic do jedzenia. Zła, bo będą dziadkowie, a w szczególności babcia. Całe szczęście, że to dopiero za 3 dni.
4 września, niedziela.

Jak ten czas szybko leci. Lubię i darzę ogromnym sentymentem swój rodzinny dom. Spędziłem tu najpiękniejsze lata swojego życia. Cudowne, beztroskie dzieciństwo oraz całą młodość. Od tego miejsca wszystko się zaczęło. Tu nauczyłem się chodzić, mówić, jeść, pić, ubierać się i rozbierać, zawiązywać sznurówki w butach czy robić siku na sedesie.
Najbardziej nie znoszę babcinych witaczy. Zawsze wtedy muszę poddać się serii niepohamowanych uścisków i buziaków.
- Patryniu kochanie, najdroższy ty mój, witaj złotko.
 (Ciśnienie skacze mi najbardziej na „Patryniu” i „złotko”)
- Ja stara dupa jestem babciu, a nie żaden Patrynio. Proszę cię! Możesz nie zdrabniać? Tyle razy ci mówię, jestem już DO - RO - SŁY, mów mi tak jak wszyscy - po prostu Patryk.
- Ale ty jesteś moim najulubieńszym z wnuczków - wyjaśniła babcia.
- Chciałaś powiedzieć - jedynym! Niestety rodzice postarali się tylko o mnie, a i ty babciu z dziadkiem jakoś szczególnie płodni nie byliście skoro tylko mama…
Spór o prorodzinną politykę naszej rodziny przerwała wywołana właśnie do tablicy mama.
- Skarbie, nie dyskutuj w progu, no chodź przywitaj się ze swoją matką, tak rzadko cię widuję, od kiedy się od nas wyprowadziłeś. Mów, co u ciebie.
- Więc w pracy…- zacząłem.
- Kochanie, ale nas bardziej interesuje twoje życie prywatne, może wreszcie kogoś poznałeś. Marta, no powiedz mu, ile on ma już lat - wtrąciła się babcia spoglądając wymownie na mamę.
Moje urodziny, pierwsze z „trójką” z przodu wypadają dokładnie za 2 dni, mam jednak nadzieję, że wszyscy jakimś cudem o tym zapomną. Mama zazwyczaj robi z tej okazji huczne przyjęcia tak jakbym wciąż był małym dzieckiem. Najgorsze są torty i dmuchanie świeczek. Mamie nie przetłumaczy, że w tym wieku już nie wypada.
- Ale we wtorek do nas wpadniesz?
- Ale co we wtorek? Co wtedy jest?
- Jak to co, przecież są twoje urodziny! - ogłosiła lekko oburzona mama.
Jak ja nie cierpię swoich urodzin! Dlaczego nie mogę być jak tato, który omija szerokim łukiem wszelkie rodzinne spotkania, kolacje, obiady.
- Właśnie, a gdzie pojechał tatko?
- Ojciec dziś pracuje. Nie wiesz już nawet co się dzieje w domu - rzekła z wyrzutem mama.
Cała rodzina uważa mnie za rozpieszczonego jedynaka, który dostawał w życiu wszystko, czego pragnął i w związku z tym nie radzi już sobie w dorosłości. Walcząc ze stereotypem niezaradnego syna zawsze staram się przekazywać rodzinie każdy, choćby najdrobniejszy sukces, który osiągam bez niczyjej pomocy.
- Wiecie, a w pracy dostanę chyba podwyżkę! - ogłosiłem donośnym tonem żeby nawet lekko przygłucha babcia usłyszała mój komunikat.
No i cisza, jak grochem o ścianę. Udają, że nie słyszą. Zatroskanej rodziny oczywiście nie interesują moje zawodowe sprawy. Zawsze jest tak samo. Pytanie, które za to standardowo jest w karcie to - kiedy wreszcie sobie kogoś znajdziesz i się ożenisz? Jakby kurwa nie było innych tematów do rozmów. Tradycyjnie usłyszałem je więc i tym razem.
- Wiecie, zwiążę się kimś na poważnie dopiero wtedy jak rozwód można będzie załatwić przez sms’a, a kodeks cywilny będzie przewidywał instytucję małżeństwa na czas określony z możliwością ewentualnego przedłużenia na dalszy okres - rzekłem ekstrawagancko.
W odpowiedzi usłyszałem to co zwykle - „do kogo ty się udałeś?”
Do listonosza cholera jasna. Czy każda wizyta w domu musi upływać pod znakiem deja vu?


22.00
Wreszcie w swojej kawalerce.
Telefon. To Błażej.
-  No hej. Jak tam po obiedzie? Jak się czuje kochane złotko?
- Jeszcze raz w ten sposób do mnie powiesz i zapominam, że się kiedykolwiek cię znałem.
-  Zrozumiałem. Czyli było sympatycznie jak zawsze. Dzwonię do ciebie, bo nie wiem co podarować ci na urodziny. Zupełnie nie interesuje mnie to, że ty masz te swoje humory i nie obchodzisz niczego co przypomina ci jak bardzo stary jesteś. I tak ci coś kupię. Przecież znasz mnie. Zresztą, odkąd skończyłeś 10 lat przestałem ci liczyć kolejne lata twojego żywota, ale słyszałem, że podobno pojutrze pęka ci jakaś magiczna bariera. No dobrze ty stary trzydziestoletni pierniku. Chciałem być miły, ale wyszło jak zawsze. Powiedz czego sobie życzysz? Zgrzewkę piwa jak co roku czy tym razem coś ekstra?
- Chce mi się spać, miałem meeting rodzinny, właśnie przez ciebie rozlałem mleko, bo jak widać nie umiem jednocześnie trzymać słuchawki i nalewać do szklanki i na domiar złego przypominasz mi o czymś, o czym nie chce pamiętać. Dobranoc!
- No to kupię zgrzewkę! - krzyknął Błażej odkładając słuchawkę.

Postanowienie - będę milszy dla swoich przyjaciół.

Klasa, której zostałem wychowawcą to jakiś dziki, nieokiełznany tłum z buszu. Najgorsze jest jednak to, że zupełnie nie wiem jak powinienem ich traktować. Czy jeszcze jako dzieci czy już jako dorosłych. Mają po 17, 18 lat. Zachowują się i mówią jak dzieci. Wyglądają już jednak jak dorośli. I tak źle i tak niedobrze. Wypadałoby znaleźć jakiś złoty środek. Wszystko jest dla nich albo zajebiste, spoko, superowe, objechane, full wypas albo badziewiaste, do kitu i na odstrzał. Całe stado liczy 30 osób. 16 dziewczynek i 14 chłopców. Jedno dziecko wyróżnia się szczególnie z tłumu innych buszmenów. To Aiko - dziewczynka, z którą mam mały geograficzny problem. Aiko pochodzi bowiem albo z Japonii albo z Chin, a może nawet z Wietnamu. Z której strony jednak nie spojrzę, skośne oczy widać jak na dłoni.
Jak to jest, że oni wszyscy są do siebie tak podobni. Jak tam mężowie odróżniają swoje żony? Muszę spytać o to jej ojca o ile przyjdzie kiedyś na wywiadówkę. 6 września. Wtorek. Urodziny.

Prawdziwe życie zaczyna się po trzydziestce!
Mówi się, że z upływem czasu człowiek ma mniej kompleksów i większy dystans do samego siebie jak i otaczającego go świata. W moim przypadku ilość kompleksów wzrasta niestety proporcjonalnie do wieku. Mam też coraz mniejszy dystans do wszystkiego. Czas tak szybko biegnie. Jeszcze nie tak dawno byłem małym chłopakiem z blokowiska, dla którego jedynym życiowym problemem było to, że nie strzelił karnego podczas osiedlowego meczu. Taki dzień jak dziś skłania mnie zawsze do refleksji nad samym sobą. Kim naprawdę jestem, co do tej pory osiągnąłem w życiu i w jakim kierunku zmierzam. Wnioski są mało optymistyczne. Nie mam żony ani potomstwa. Mam za to wąską grupę znajomych i jednego przyjaciela. Mieszkam w wynajętej, trzydziestometrowej kawalerce. Jeśli chodzi o życie zawodowe - nie wybiegam poza szereg. Kwalifikuję się do pokolenia 1500 brutto. Na horyzoncie całkowity brak perspektyw. Jestem klasycznym przykładem Piotrusia Pana, niedojrzałego psychicznie mężczyzny. Spotkałem się z opinią, że mężczyzna dopiero po 30. roku życia nabiera odpowiedniej powagi, uznania i jest atrakcyjny w oczach kobiety bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. I to jest akurat optymistyczna wiadomość.
Znalazłem się w niezręcznym przedziale wiekowym. Z jednej strony mam tyle lat, że jestem jeszcze za młody na starego kawalera, z drugiej zaś za stary na pana młodego. Zastanawiam, się czego do tej pory w życiu żałuję. Może tego, że nigdy nie byłem na tyle szalony żeby zrobić coś nieprzewidywalnego, czegoś, czego nikt by się po mnie nie spodziewał. Moje życie jest zbyt prostolinijne, schematyczne. Żałuję, że nie zrobiłem nigdy czegoś w rodzaju dziury w życiorysie tzw. „gap year”, który najczęściej bierze się podczas studiów, ale także w okresach pomiędzy ważnymi etapami w życiu, jak skończenie edukacji czy przed decyzją o małżeństwie, dzieciach czy zmianie pracy. Zakłada się wtedy plecak i wyrusza w najważniejszą podróż swojego życia by zdobywać nowe doświadczenia i poznawać nowych ludzi, ich kulturę i język.
Mam świadomość przepływającego mi przez palce czasu. Niekiedy myślę sobie, że wszystko co najpiękniejsze i najdoskonalsze wymyślono już na tym świecie i jest daleko za mną. Mam wrażenie, że dzisiejsza cywilizacja cofa się w przeszłość i stamtąd czerpie wszelkie możliwe wzorce. Najlepsze riffy gitarowe zostały już dawno zagrane, najpiękniejsze samochody wyprodukowane, a najbardziej inspirujące filmy nakręcone. Wszystko dziś już jest. Czy powstanie kiedykolwiek coś jeszcze co zrewolucjonizuje świat tak jak zrobił to chociażby internet. Pod koniec XIX wieku, a więc w przeddzień wynalezienia takich przełomowych wynalazków jak samolot czy samochód zaczęto zastanawiać się czy nie zamknąć przypadkiem urzędu patentowego z uwagi na to, że nie spełnia już swojej funkcji. Na tamte czasy ludzkości wydawało się, że wszystko co było do wynalezienia zostało już wymyślone. A chwilę potem powstały tak wielkie rzeczy. Może i teraz jest podobnie i wkrótce przyjdzie jakaś technologiczna rewolucja?
Rok, w którym się urodziłem zapisał się w historii świata nie tylko jako moje poczęcie. Był to również rok, w którym wyemitowane zostało pierwsze notowanie Listy Przebojów Programu Trzeciego, a polscy piłkarze zdobyli brązowy medal mistrzostw świata w Hiszpanii. Moimi rówieśnikami stali się zaś Książe William, bracia Mroczkowie, a nawet Kasia Cichopek.
Jak każdego dnia tak i dzisiaj obudziłem się o poranku, wypiłem gorącą kawę i odbyłem codzienny rytuał myjąco - czesząco - perfumujący. Wstałem i nic się nie zmieniło. Świat
nie stanął na głowie w związku z moimi okrągłymi urodzinami. Nie zanotowano jakichś szczególnych wzrostów na giełdzie, jak się wszystko kręciło tak i się kręci dalej.
Słońce wkradło się ukradkiem do mojego pokoju, z lekka niechcący jakby nawet z pewną dozą nieśmiałości. Zaczęło mnie podrywać, zapraszając do wspólnej zabawy w chowanego. Ono się skrada, a ja go szukam.
Jeszcze przed wyjściem do pracy dostałem 7 smsów, 2 MMS’y i 3 telefony. Najbardziej martwi mnie jednak to, że nie było wśród nich telefonu od babci. Oznacza to tylko jedno. Babuszka zjawi się u mnie osobiście.
Prosto po pracy wpadłem do rodziców w celu jak najszybszego odhaczenia obowiązku zdmuchnięcia 30 świeczek i wzniesienia toastu za swoją świetlaną przyszłość. Mama zrobiła przepyszny tort czekoladowy udekorowany bitą śmietaną i nasączonymi alkoholem wiśniami. Tata natomiast przyniósł z piwnicy trzymaną specjalnie na wyjątkową okazję butelkę 30. letniego, czerwonego wina. Otrzymał je w prezencie dokładnie w roku, w którym przyszedłem na świat przebywając na zagranicznej wycieczce w jednej z renomowanych francuskich winiarni. Już wtedy postanowił, że wino otworzy dopiero w dzień, który będzie wystarczająco godny by napocząć owy trunek. Nie ulec pokusie przez tyle lat to nie lada wyzwanie - pomyślałem.
Gdy zostałem już obściskany za wsze czasy i dostałem parę klepek w plecy wspierających mnie w przekonaniu, że jestem najlepszym synem na świecie wszyscy razem zasiedliśmy spokojnie przy stole, a ojciec przekazał mi niezwykle wartościową butelkę mówiąc żebym czynił swoją powinność. Chwila ta była tak podniosła, że miałem wrażenie, że przekazywane mi jest właśnie całe dziedzictwo kulturowe naszej rodziny. Mama wyciągnęła zza szyby regału wysokie, rozszerzające się ku dnie szklane kieliszki, które stały tam od zawsze i nie przypominam sobie ażeby kiedykolwiek były stamtąd ruszane. Dla mnie to kolejny dzień z życia, może trochę bardziej melancholijny niż inne, a rodzice za każdym razem czczą go jak odzyskanie przez Polskę niepodległości. Gdy wszyscy w skupieniu patrzyli na moje trzęsące i siłujące się z korkiem ręce uświadomiłem sobie, że ta moja 30stka w metryce to nie są już żarty. Po otwarciu butelki nalałem każdemu do kieliszka i zaczęliśmy ucztę. Gdy pierwsza kropla czerwonego trunku dotarła do mojego podniebienia zorientowałem się, że powiedzenie, że wino im starsze tym lepsze można sobie wsadzić głęboko w dupę. Skrzywiłem się jakbym połknął cytrynę z pieprzem i spojrzałem na zachwyconą minę taty.
- I jak synu, może być? - zapytał rozradowany.
Analizując dokładnie całą historię tego wina, od momentu zerwania winogrona z krzaka, poprzez wyciskanie z nich soku, jego fermentację i dojrzewanie w butelce, a kończąc już na samej jej podróży z pięknej, południowej Francji do piwnicy naszego domu, a także zważywszy na szacunek do rzeczy starych wykrztusiłem z siebie - niezłe tato!
I zaczęło się. Rozsiadłem się w fotelu, założyłem noga na nogę, w dłoni trzymając wysoko uniesiony kieliszek z odchylonym małym palcem i poczułem się jak na czwartkowym obiedzie u Stanisława Augusta Poniatowskiego. Mama zamiast usiąść i porozmawiać ze swoim starym jak świat synem donosiła tylko przygotowane przez siebie sałatko - surówko - bigosy. Tradycji stało się zadość.
- Synu, miejmy nadzieję, że za rok o tej porze, będziemy już świętowali z twoją dziewczyną - rzekł ojciec.
- Wypijmy za to - podnosząc kieliszek wznieśliśmy ten jakże ważny toast.
Jak co roku tata musiał przypomnieć wszystkim zebranym jak to będąc w wojsku rozpił z okazji mojego poczęcia pół jednostki narażając się tym samym na wystrzelenie z armaty.
W prezencie od rodziców dostałem 1000 złotych, za które, jak to określili, mogłem kupić sobie coś o czym zawsze marzyłem. Oni zbyt nisko cenią jednak moje marzenia.
Wieczorem odwiedziło mnie paru znajomych. Nikogo nie zapraszałem. Urodzinowi goście po chóralnym wykonaniu hymnu na moją cześć - „Sto lat, sto lat jesteś stary jak świat” przeszli do części nieoficjalnej. Ja udaję, że się cieszę, oni udają, że cieszą się razem ze mną. Dla prezentów jestem oczywiście w stanie raz w roku przeboleć ten dzień.
Spis upominków, które dostałem w tym sezonie przedstawia się następująco: portfel, książka „Savuar vivr dla każdego”, zegarek TIMEKS ( kurde, podróbka jakaś!), znowu portfel ( po cholerę mi 2?) Błażej, przyjaciel, od którego wymaga się w końcu najwięcej podarował mi to coś.
- Co to do cholery jest???? Przecież miałeś kupić mi piwo - krzyknąłem z wyrzutem patrząc na swój dziwny prezent.
- W ostatniej chwili zmieniłem jednak zdanie. Pokaże ci jak to działa. Tutaj dmuchasz, a  tu ci się pokazuje.
- Ale co mi się pokazuje?
- Posłuchaj. Rok w rok kupuję ci zgrzewki tego nachmielonego piwa, od którego tylko bęben rośnie ci jak na drożdżach. Spójrz tylko w lustro. Wyglądasz jak nadmuchany balon, który za chwilę odleci.
Prawdziwy przyjaciel prawdę ci powie. Wcale jednak nie uważam żebym wyglądał jak balon.
- Kupiłem ci coś, co sprawi, że już zawsze będziesz wiedział co czynić, gdy dopadnie cię alkoholowy głód. Konsumujesz wtedy takie małe piwo, a TO bierzesz do buzi, dmuchasz, a magiczny przyrząd pokazuje ci, że ani kropli więcej! Banalne, ale zarazem jakie praktyczne!
 - Kupiłeś mi alkomat. Zwariowałeś!!!????
- Alkomat, niealkomat, ale zabawa jest. Spójrz, tu dmuchasz, a tu…
W instruowaniu mnie jak używać tego wynalazku, gdzie dmuchać, a gdzie nie, przerwał Błażejowi niespodziewano - spodziewany gość w postaci kochanej babci, która nie omieszkała złożyć mi życzeń. Babuszka pożyczyła mi tyle, że nie wiem czy kiedykolwiek będę potrafił oddać jej za to wszystko swoją wdzięczność. Jeśli tylko wszystko się spełni to wkrótce będę mieszkał w pięknej rezydencji na przedmieściach, z czwórką cudownych dzieci i kochającą współmałżonką u boku, która świata poza mną widzieć nie będzie. Aż boję się myśleć jak ja poradzę sobie z tym czteropakiem płaczących małych istnień. Od babci również dostałem prezent. Bawełniane skarpety. Będę miał w czym trzymać orzechy laskowe!

23:30.
Bawię się alkomatem. Ten Błażej to jednak ma łeb! Piję, a potem dmucham. Albo najpierw dmucham, a potem piję. A na koniec zawsze sprawdzam. Mogę w ten sposób bić rekordy.
Zawartość procentów w organiźmie - 2,2 promila.
Ale dziś popiliśmy!
Postanowienie - od jutra tyle nie piję!